A Beautiful Day in the Neighborhood (2019)
SPOILERS
Choć "Cóż za piękny dzień" jest oznaczany jako film biograficzny, to tak naprawdę trudno tak go określać. Marielle Heller niewiele mówi nam o samym Fredzie Rogersie. Ten film jest raczej opowieścią o tym, jaką rolę odgrywał w amerykańskim społeczeństwie Pan Rogers, telewizyjna osobowość. Jawi się on jako Terapeuta Narodu, który uczy dzieci radzić sobie z różnymi aspektami życia, w tym z negatywnymi emocjami, wydarzeniami budzącymi sprzeczne uczucia, niezrozumienie, lęk. W zamyśle twórców "Cóż za piękny dzień" miał być pochwałą Rogersa, który jawi się jako źródło wielkiego dobra promieniującego na innych, przez co zmienia ich na lepsze. Jednak w rzeczywistości ten film mówi coś zupełnie innego.
Rogers jest w "Cóż za piękny dzień" katalizatorem "pozytywnej" zmiany. Sam film jednak opowiada dość typową historię próby pojednania ojca z synem. Ten pierwszy przed laty porzucił rodzinę. Młody syn i jego równie młoda siostra musieli samotnie zmagać się z długim i bolesnym umieraniem matki. Syn, dziś mąż i ojciec, nigdy nie wybaczył ojcu tej zdrady. Gotuje się w nim złość, a także strach, że może okazać się podobny do rodzica. Kiedy więc ojciec ponownie pojawia się w jego życiu, mężczyzna nie będzie na to gotowy. To Rogers stanie się tym, kto pchnie bohatera w kierunku odnowienia więzi. Tyle tylko, że oznaczać to będzie ponowne cierpienie, ponieważ ojciec teraz sam jest śmiertelnie chory i skazany na powolne umieranie. Bohater więc, który przed laty był świadkiem okropieństw cierpienia nieuleczalnie chorej matki, teraz będzie świadkiem takiego samego cierpienia ojca. A wszystko to przez Pana Rogersa, który strategicznie zasiewanymi ziarnami wątpliwości przekonał bohatera, że to jest właściwa droga postępowania.
Oglądając film stało się dla mnie jasne, że Rogers nie uczył radzenia sobie z cierpieniem w sensie eliminowania źródeł cierpienia. On uczył, jak znosić cierpienie, by w sytuacji, kiedy znów się pojawi, nie zniszczyć wszystkiego, lecz postarać się przetrwać. Rogers pacyfikuje więc ludzi, urabia ich, by trwali zamiast zachęcać ich do walki o zmianę paradygmatu, o wyrwanie się z błędnego koła bólu. Przypomina mi w tym trochę przedstawicieli żydowskich władz w getcie warszawskim, którzy również robili wszystko, by ludzie trwali mimo widma zagłady.
Oczywiście w takim przedstawieniu Rogersa i świata nie ma nic złego. Mógłbym się nawet z takim punktem widzenia zgodzić. Problem polega jednak na tym, że klimat filmu nie jest spójny z ową nihilistyczną wizją świata, w której człowiek jest więźniem bez szans na uwolnienie, czekającym na zagładę, więc jedyne, co może zrobić, to złagodzić okrucieństwo okresu wyczekiwania na śmierć i koniec wszystkiego. "Cóż za piękny dzień" jest filmem afirmacyjnym, stworzonym ku pokrzepieniu serc. Nie ma w nim miejsca na ironię, na ową dychotomię. W związku z tym w moich oczach obraz jest kompletnie zdeformowany, fałszywy, oddający bałwochwalcze pokłonu księciu kłamstw i krzewiącego fikcję dobrostanu emocjonalnego.
Sam Rogers z jego uśmieszkiem strasznie grał mi na nerwach i podczas seansu spędziłem sporo czasu na wyobrażaniu sobie, że postać grana przez Toma Hanksa musi przetrwać w walce na śmierć i życie typu "Noc oczyszczenia" czy "Battle Royale". Jego irytująca pobłażliwa tolerancja prawdopodobnie sprawiłaby, że byłby jedną z pierwszych ofiar. I jakoś przeczuwam, że gdyby zaczęto na żywca ściągać mu skórę z twarzy, to raczej szybko przestałby pieprzyć głodne kawałki o akceptacji innych takimi, jakimi są.
Najbardziej fascynujący wydał mi się jednak fakt, że filmowi Heller naprawdę niewiele zabrakło, bym zupełnie inaczej na niego patrzył, bym był nim zachwycony. W końcu niemal identycznym dziełem jest "Czasem, zawsze, nigdy". Opowiada on o próbie pojednania ojca z synem, o żałobie, o przeszłości, z którą trzeba się pogodzić. Oba filmy są nawet formalnie bratnimi duszami korzystając z atrap rzeczywistości. Różni je wyłącznie to, jak rozłożone zostały akcenty. Ja wolę wersję z "Czasem, zawsze, nigdy" niż z "Cóż za piękny dzień".
Ocena: 4
Choć "Cóż za piękny dzień" jest oznaczany jako film biograficzny, to tak naprawdę trudno tak go określać. Marielle Heller niewiele mówi nam o samym Fredzie Rogersie. Ten film jest raczej opowieścią o tym, jaką rolę odgrywał w amerykańskim społeczeństwie Pan Rogers, telewizyjna osobowość. Jawi się on jako Terapeuta Narodu, który uczy dzieci radzić sobie z różnymi aspektami życia, w tym z negatywnymi emocjami, wydarzeniami budzącymi sprzeczne uczucia, niezrozumienie, lęk. W zamyśle twórców "Cóż za piękny dzień" miał być pochwałą Rogersa, który jawi się jako źródło wielkiego dobra promieniującego na innych, przez co zmienia ich na lepsze. Jednak w rzeczywistości ten film mówi coś zupełnie innego.
Rogers jest w "Cóż za piękny dzień" katalizatorem "pozytywnej" zmiany. Sam film jednak opowiada dość typową historię próby pojednania ojca z synem. Ten pierwszy przed laty porzucił rodzinę. Młody syn i jego równie młoda siostra musieli samotnie zmagać się z długim i bolesnym umieraniem matki. Syn, dziś mąż i ojciec, nigdy nie wybaczył ojcu tej zdrady. Gotuje się w nim złość, a także strach, że może okazać się podobny do rodzica. Kiedy więc ojciec ponownie pojawia się w jego życiu, mężczyzna nie będzie na to gotowy. To Rogers stanie się tym, kto pchnie bohatera w kierunku odnowienia więzi. Tyle tylko, że oznaczać to będzie ponowne cierpienie, ponieważ ojciec teraz sam jest śmiertelnie chory i skazany na powolne umieranie. Bohater więc, który przed laty był świadkiem okropieństw cierpienia nieuleczalnie chorej matki, teraz będzie świadkiem takiego samego cierpienia ojca. A wszystko to przez Pana Rogersa, który strategicznie zasiewanymi ziarnami wątpliwości przekonał bohatera, że to jest właściwa droga postępowania.
Oglądając film stało się dla mnie jasne, że Rogers nie uczył radzenia sobie z cierpieniem w sensie eliminowania źródeł cierpienia. On uczył, jak znosić cierpienie, by w sytuacji, kiedy znów się pojawi, nie zniszczyć wszystkiego, lecz postarać się przetrwać. Rogers pacyfikuje więc ludzi, urabia ich, by trwali zamiast zachęcać ich do walki o zmianę paradygmatu, o wyrwanie się z błędnego koła bólu. Przypomina mi w tym trochę przedstawicieli żydowskich władz w getcie warszawskim, którzy również robili wszystko, by ludzie trwali mimo widma zagłady.
Oczywiście w takim przedstawieniu Rogersa i świata nie ma nic złego. Mógłbym się nawet z takim punktem widzenia zgodzić. Problem polega jednak na tym, że klimat filmu nie jest spójny z ową nihilistyczną wizją świata, w której człowiek jest więźniem bez szans na uwolnienie, czekającym na zagładę, więc jedyne, co może zrobić, to złagodzić okrucieństwo okresu wyczekiwania na śmierć i koniec wszystkiego. "Cóż za piękny dzień" jest filmem afirmacyjnym, stworzonym ku pokrzepieniu serc. Nie ma w nim miejsca na ironię, na ową dychotomię. W związku z tym w moich oczach obraz jest kompletnie zdeformowany, fałszywy, oddający bałwochwalcze pokłonu księciu kłamstw i krzewiącego fikcję dobrostanu emocjonalnego.
Sam Rogers z jego uśmieszkiem strasznie grał mi na nerwach i podczas seansu spędziłem sporo czasu na wyobrażaniu sobie, że postać grana przez Toma Hanksa musi przetrwać w walce na śmierć i życie typu "Noc oczyszczenia" czy "Battle Royale". Jego irytująca pobłażliwa tolerancja prawdopodobnie sprawiłaby, że byłby jedną z pierwszych ofiar. I jakoś przeczuwam, że gdyby zaczęto na żywca ściągać mu skórę z twarzy, to raczej szybko przestałby pieprzyć głodne kawałki o akceptacji innych takimi, jakimi są.
Najbardziej fascynujący wydał mi się jednak fakt, że filmowi Heller naprawdę niewiele zabrakło, bym zupełnie inaczej na niego patrzył, bym był nim zachwycony. W końcu niemal identycznym dziełem jest "Czasem, zawsze, nigdy". Opowiada on o próbie pojednania ojca z synem, o żałobie, o przeszłości, z którą trzeba się pogodzić. Oba filmy są nawet formalnie bratnimi duszami korzystając z atrap rzeczywistości. Różni je wyłącznie to, jak rozłożone zostały akcenty. Ja wolę wersję z "Czasem, zawsze, nigdy" niż z "Cóż za piękny dzień".
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz