L'acrobate (2019)
Swój ciągnie do swego. Egzystencjalny mrok rozpozna go nawet w osobie całkiem obcej, pochodzącej z innego kraju, żyjącej inaczej, mającej inne cele, marzenia. Christophe i Micha nie mieli prawa się spotkać. A gdyby nawet jakimś cudem ich życiowe ścieżki się przecięły, powinni minąć się bez słowa. Stało się jednak inaczej. Obaj bowiem znajdują się w mroku. Są zawieszeni pomiędzy przeszłością, do której nie ma powrotu, i przyszłością, która pozostaje znakiem zapytania. Lecz to, co ich połączyło jest prowizorką. Niczym mieszkanie we wciąż nieukończonym apartamentowców, jest czymś tymczasowym. Choć nikt nie wie, ile owa tymczasowość potrwa. Zresztą, w ciemności jakie to ma znaczenie?
Ich więź nie jest liną ratunkową. Nie wspierają się wzajemnie, wcale nie pomagają sobie w wyjściu z mroku. Są razem, lecz zawsze osobno. Są sobie potrzebni, by zadawać sobie ból, by cierpieć tak bardzo, aby choćby na chwilę zapomnieć o rzeczywistym bólu i prawdziwych dramatach, które pchnęły ich w mrok. Ale oddech jest krótkotrwały. Ten związek nie rozjaśnia ciemności. Mrok pozostaje. A każdy z bohaterów koniec końców samotnie będzie musiał się skonfrontować ze źródłem dramatu.
Podobnie jak w swoim wcześniejszym filmie "Miłość w czasach wojny domowej" Rodrigue Jean zabiera widzów w ponure zakątki ludzkiej egzystencji. Pustkę, dla której jedynym rozwiązaniem jest ból i poniżenie, porównuje do brzydkiej rzeczywistości miasta w ciągłej budowie. Nawet sztukę prezentuje przez wąski pryzmat prób, wysiłku wkładanego w wykonywane figury.
I gdyby tylko na tym Jean poprzestał, powiedziałbym, że "Akrobata" jest ciekawym, choć zbyt oczywistym i łopatologicznym filmem. Ale reżyser poszedł dużo dalej i stworzył mieszankę kina artystycznego z czystą pornografią. Nie wyszedł na tym za dobrze.
Jean nie zdecydował się na angaż aktorów porno. Są oni jedynie dublerami w scenach hardcore'owego seksu. A jest ich całkiem sporo. To samo w sobie nie jest jeszcze zarzutem. Problem polega na tym, że choć reżyser nie kryje się ze swoimi inspiracjami "Ostatnim tangiem w Paryżu", to jednak struktura większości scen dramatycznych przypomina te, jakie można znaleźć w pornosach. Już pierwsze spotkanie bohaterów jest kompletnie niewiarygodne. Takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach dla dorosłych, gdzie psychika bohaterów, ich motywacje (poza uprawianiem seksu rzecz jasna) nie istnieją. Jednak "Akrobata" chce być studium psychologicznym, więc budowanie scen na schematach filmów pornograficznych nie było trafnym rozwiązaniem. Wydaje mi się więc, że gdyby w partiach dramatycznych Jean również zatrudnił porno-gwiazdy, wtedy łatwiej byłoby wziąć całość w cudzysłów umowności, uznać to za jakąś meta-grę prowadzoną przez twórcę z nami, widzami.
Być może z tego też powodu moją uwagę bardziej przyciągał Yury Paulau. Nie ma on obycia w grze w kinie, co miejscami daje się odczuć. Jednak jego aktorska surowość lepiej sprawdza się w narracji budowanej na schematach scenariuszowych rodem z pornosów. Zdecydowanie bardziej doświadczony Sébastien Ricard "gryzie się" z przyjętą przez reżysera formą. Grając normalnie wydaje się, jakby przesadzał, przejaskrawiając emocje jego bohatera. A to w filmie mówiącym o ludzkiej egzystencji jest poważnym grzechem.
Ocena: 4
Ich więź nie jest liną ratunkową. Nie wspierają się wzajemnie, wcale nie pomagają sobie w wyjściu z mroku. Są razem, lecz zawsze osobno. Są sobie potrzebni, by zadawać sobie ból, by cierpieć tak bardzo, aby choćby na chwilę zapomnieć o rzeczywistym bólu i prawdziwych dramatach, które pchnęły ich w mrok. Ale oddech jest krótkotrwały. Ten związek nie rozjaśnia ciemności. Mrok pozostaje. A każdy z bohaterów koniec końców samotnie będzie musiał się skonfrontować ze źródłem dramatu.
Podobnie jak w swoim wcześniejszym filmie "Miłość w czasach wojny domowej" Rodrigue Jean zabiera widzów w ponure zakątki ludzkiej egzystencji. Pustkę, dla której jedynym rozwiązaniem jest ból i poniżenie, porównuje do brzydkiej rzeczywistości miasta w ciągłej budowie. Nawet sztukę prezentuje przez wąski pryzmat prób, wysiłku wkładanego w wykonywane figury.
I gdyby tylko na tym Jean poprzestał, powiedziałbym, że "Akrobata" jest ciekawym, choć zbyt oczywistym i łopatologicznym filmem. Ale reżyser poszedł dużo dalej i stworzył mieszankę kina artystycznego z czystą pornografią. Nie wyszedł na tym za dobrze.
Jean nie zdecydował się na angaż aktorów porno. Są oni jedynie dublerami w scenach hardcore'owego seksu. A jest ich całkiem sporo. To samo w sobie nie jest jeszcze zarzutem. Problem polega na tym, że choć reżyser nie kryje się ze swoimi inspiracjami "Ostatnim tangiem w Paryżu", to jednak struktura większości scen dramatycznych przypomina te, jakie można znaleźć w pornosach. Już pierwsze spotkanie bohaterów jest kompletnie niewiarygodne. Takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach dla dorosłych, gdzie psychika bohaterów, ich motywacje (poza uprawianiem seksu rzecz jasna) nie istnieją. Jednak "Akrobata" chce być studium psychologicznym, więc budowanie scen na schematach filmów pornograficznych nie było trafnym rozwiązaniem. Wydaje mi się więc, że gdyby w partiach dramatycznych Jean również zatrudnił porno-gwiazdy, wtedy łatwiej byłoby wziąć całość w cudzysłów umowności, uznać to za jakąś meta-grę prowadzoną przez twórcę z nami, widzami.
Być może z tego też powodu moją uwagę bardziej przyciągał Yury Paulau. Nie ma on obycia w grze w kinie, co miejscami daje się odczuć. Jednak jego aktorska surowość lepiej sprawdza się w narracji budowanej na schematach scenariuszowych rodem z pornosów. Zdecydowanie bardziej doświadczony Sébastien Ricard "gryzie się" z przyjętą przez reżysera formą. Grając normalnie wydaje się, jakby przesadzał, przejaskrawiając emocje jego bohatera. A to w filmie mówiącym o ludzkiej egzystencji jest poważnym grzechem.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz