Pierwszą moją reakcją na nowy film Ritchiego był WTF!!!!!! Oczekiwałem rewizjonistycznej wersji arturiańskiego mitu, ale liczyłem, że to wciąż będzie opowieść o Arturze. Tymczasem Guy Ritchie już w pierwszych scenach każe mi pozbyć się wszelkich oczekiwań i wyrzucić z pamięci wszystko, co wiem o Arturze, jego ojcu, Mordredzie, Merlinie i innych bohaterach średniowiecznych romansów. Zamiast tego dostałem jakiś dziwny mit o wojnie magów i ludzi. Mordred, który przecież powinien zabić Artura, zmarł zanim ten zdołał wyrosnąć na nastolatka. Vortigern, którego w legendach zabił Uther, tutaj zajął miejsce Ambrosiusa jako stryj Artura (ale, o dziwo, Ritchie pozostawił wątek z wieżą, choć bez smoków). Merlin pojawia się gdzieś na trzecim planie, a Morgany chyba w ogóle nie ma... choć z drugiej strony możliwe, że gra ją Astrid Bergès-Frisbey, bo imię jej bohaterki nigdy się w filmie nie pojawia.